22.08.2015

Skryci pod podłogą

Tomasz Kaczorowski

Najpierw widzowie prowadzeni są do małej sali ze starym, ozdobnym piecem kaflowym po lewej stronie od wejścia w Dworku Sierakowskich. Ciasno ustawione rzędy krzeseł. Przejście do Młodego Byrona zaklejone tekturą, ale słychać stukanie filiżanek, głosy zza baru. W miejscu, w którym jest wydzielona mała przestrzeń (scena), stoi rama starego łóżka, z drutami, pomiędzy którymi rozwieszono sieć lnianego sznurka. Oprócz tego mała lampka. Dwie aktorki i projektor, który rzuca film na kartony. Na filmie aktorki spacerują po Wrocławiu. Zakopują pewne emblematy związane z ich wspomnieniami. Odnosi się ogólne wrażenie przebywania w prywatnym mieszkaniu. Aktorki zaczynają opowiadać o zabawach z dzieciństwa, o wykluczeniu z nich, subtelnie podsuwają w zwierzeniach swoje „problematyczne” pochodzenie: snują opowieści o babce, która zginęła w getcie lub o ludziach, którzy przeżyli w obozie zagłady.

W trakcie tych opowieści, jednak z aktorek zaczyna wyprowadzać z sali pojedynczych widzów. Nikt nie wie dokąd. Sprawia to upiorne wrażenie, kiedy równolegle jest mowa o wywożeniu Żydów do obozów. Ale ludzie dają się wyprowadzać. Czasami zabierani są pojedynczo. Czasami wychodzą parami. Trójkami. Czwórkami. Potem całymi rzędami, bo nie chcą, żeby ktoś z rodziny szedł sam. Czasem widzowie wywoływani są prostym: „Proszę pana ze mną”. Czasem tylko dotknięciem – wskazaniem i naznaczeniem.

Aktorka prowadzi widzów do przeciwległej sali – zaadaptowanej do właściwej części spektaklu. Kartonowy strop wisi na wysokości półtora metra – smugi światła prześwitują przez dziury. Wokół panuje wrażenie bałaganu. Pełno tu drewnianych elementów: krzeseł, desek, ram, stolików, biurek. Po podłodze walają się kartony, strzępy szarych materiałów. Na całej przestrzeni rozłożone są druciane lalki-miniaturki o ludzkich kształtach. Między drewnianymi elementami rozwieszone są lniane linki, z których utkana jest pajęcza sieć. A może sieć Ariadny. W pomieszczeniu jest duszno. Gorąco nawet. Wszędzie jest pełno dymu.

Widzowie wprowadzani są przez aktorkę, jednak w tej labiryntowej przestrzeni przejmuje i prowadzi ich już sam reżyser, Paweł Passini. Znajduje każdemu miejsce i idzie po następną osobę. Trzeba przejść pod siecią. Trzeba uważać. W tle słychać psychodeliczną muzykę graną na żywo. Sprawia wrażenie mieszanki krzyków, kroków, trzaśnięć drzwiami i jazzowych improwizacji. Kiedy już widzowie zajmą swoje miejsca, mogą nareszcie rozejrzeć się spokojnie po tej przestrzeni. Pośrodku, pośród splątań, siedzą cztery aktorki w samej bieliźnie. Delikatnie kołyszą się do muzyki. Spoglądają nerwowo widzom w oczy. W końcu wszyscy już weszli. Przyszła też aktorka, której opowieści nie dane mi było usłyszeć do końca w poprzednim pomieszczeniu.

Aktorki ze środka sceny poruszają się. Zaczynają biegać pomiędzy splątaniami. Reżyser wprowadza widzów do świata skrytego. Do miejsca, w którym ukrywają się ludzie, uznani przez innych za nie-ludzi. Pod podłogą w domu Ireny Solskiej. Pozostały po tych wydarzeniach tylko strzępy. Sama aktorka nigdy na ten temat się nie wypowiedziała. Nie chciała wręcz zostawiać śladów tego, co się wydarzyło. To staje się osią spektaklu.

Przeszukania. Nerwowe ucieczki w kąty. Tkanie nowych nici, które jednocześnie mogą być wskazaniem drogi ucieczki i pułapką, z której nie ma wyjścia. Solska, wybitna aktorka o charakterystycznym profilu, który w tamtych trudnych czasach wskazywałby jej pochodzenie, udowadnia, że to nieprawda, co o niej mówią. Nic więcej do tego nie dodaje. Nawet po wojnie. A uratowała przecież ludzkie istnienia. Jak niechciane echo wracają jej wielkie role: Racheli z Wesela Wyspiańskiego i z Sędziów tegoż, w których nigdy nie zagrała. W hipnotycznym i rytmicznym wierszu pobrzmiewa nienawiść. Wyrzut. Zapowiedź śmierci. Zapowiedź Zagłady. Pojawia się też Chochoł – pędzony jak Żyd przez strażnika. Na śmierć.

Po tym rozliczeniu Solskiej zaczyna się trzecia część spektaklu. Aktorki, które odgrywały jeszcze przed chwilą role z życia Ireny Solskiej, wracają na swoje miejsca pośrodku. Aktorka, która rozpoczynała opowieść w innym pomieszczeniu, przywołuje współczesne relacje, pomaga jej w tym Paweł Passini: wspomnienia siostry, babci, znajomych z 1968 roku, wspomnienia z pierwszych wycieczek do Izraela… Pierwsze myśli, kiedy ktoś dowiedział się o swoim pochodzeniu, rozmowy z widzami po spektaklach. Wstyd. Duma. I te opowieści płyną i mogłyby płynąć bez końca. W tym ciasnym, przytłaczającym, zadymionym i dusznym pomieszczeniu, które przypomina wnękę pod podłogą, w której ukrywali się Ci, którzy za pochodzenie skazywani byli na śmierć. Wielu przeżyło.

I widzowie też przeżyli, choć wielokrotnie oddechy stawały się niespokojne. Choć ręce nie chciały składać się potem do oklasków. Nie dlatego, że spektakl był zły. Nie. Struktura, dramaturgia, gra aktorska i muzyka składały się na świetne przedstawienie, które jednak przekroczyło pewną granicę teatralności. Wytworzyło nieznośną, ciężką atmosferę podczas oglądania i słuchania. Nie pozwalało na spokój, bo przecież ktoś może wejść. Mogą nas nakryć…

Kryjówka Patrycji Dołowy w reżyserii Pawła Passiniego jest dojmującym przeżyciem. Wstrząsającym. Jednym z najlepszych spektakli, które widziałem. Inaczej: jednym z najlepszych spektakli, w których brałem udział.

Powiązane wydarzenia